Pierwszy wyjazd na Wyspy Owcze był zaplanowany na Maj 2020. Potem przyszło coś na P i C, słów których nie będę wypowiadać bo na samą myśl przechodzą mi ciarki po plecach. Zaraz po skomplikowanym powrocie z Lofotów trzeba było odwołać zaplanowane już kierunki.
O samych Wyspach Owczych marzyłem od dawna. Pierwszy raz udało się je zjeździc całe motocyklem w 2014 roku. Zaliczyliśmy wtedy WSZYSTKIE główne drogi ważniejszych z wysp. Wtedy byłem jednak bardziej nastawiony na jazdę niż fotografię. Dwa lata później udało się wrócić na kilka godzin w drodze powrotnej z Islandii. Natomiast nieodparte marzenie, żeby odwiedzić je troche inaczej i podziwiać z perspektywy wizjera aparatu nie pozwalało przestać o nich myśleć.
To marzenie udało się spełnić 2,5 roku po oryginalnym terminie. Poranek na lotnisku w Gdańsku. Czekam na uczestników popijąjąc, któreś już z kolei cappucino w lotniskowej kawiarni. Moja podróż zaczęła się już kilkanaście godzin wcześniej. Do Gdańska w nocy przyjechałem wieczornym pociągiem z Katowic.
Pojawiają się uczestnicy. Nadajemy bagaże, przechodzimy przez kontrolę i lecimy. Pierwszy przystanek Kopenhaga. Tu mamy kilka godzin oczekiwania na przesiadkę i stąd już prosto do lotniska Vagar na Wyspach.
Podejście do Vagar robi piorunujące wrażenie. Lecimy długim fjordem poniżej gór kilkaset metrów od jego brzegu.
Odbieramy samochód. Wypożyczalnie na Wyspach Owczych działają trochę inaczej niż gdzie indziej na świecie. Nie ma kiosków z długimi kolejkami. Na maila przyszło powiadomienie, że samochód jest zaparkowany, otwarty, w określonej strefie na lotnisku, a kluczyki znajdują się w schowku na rękawiczki. W ten sam sposób się go zwraca. Jedziemy na miejsce noclegu. Mamy wynajęty cały dom w miejscowości Haldósrvik. Rozpakowujemy się, chwila drzemki, szybka szama i jedziemy na pierwszy zachód słońca. Chociaż na ten moment słowo zachód wydaje się się być trochę nad wyrost. Niebo zasnuwa gęsta warstwa chmur. Jedziemy jeszcze do centrum handlowego zaopatrzeć się w kartę z internetem - Wyspy Owcze nie są w Unii Europejskiej mimo że podlegają pod Królestwo Danii i ceny roamingu powalają na kolana. 100kB kosztuje 3.6zł, czyli pobranie poczty może kosztować Was KILKASET złotych!!! Po kupnie karty do internetu niezważając na gęste chmury nad nami ruszamy w kierunku najwyższego punktu widokowego na Wyspach. Wspinamy się wąską drogą coraz wyżej. W pewnym monecie widoczność wynosi kilka metrów. Dla mnie to dobra wiadomość bo oznacza, że jesteśmy już w chmurach, czyli jest szansa że wyjedziemy nad nie. Tak też się dzieje!!! Dojeżdżamy na parking, za nami morze chmur. Co ciekawe w sąsiednim fjordzie jest całkiem inaczej, a chmury co nuż to zakrywają go w całości aby po kilku minutach odsłonić jego brzegi.
Po zachodzie wracamy do domu i w końcu czas aby się wyspać.
Dzień Drugi
Na wschód jedziemy na plażę koło Eiði. Niestety nie ma żadnych chmur, więc trzeba zmienić miejscówkę na taką w której będzie bezpośredni widok na wschodzące słońce. Ruszamy więc w kierunku znajdującej się niopodal przełeczy pomiędzy Eiði i Funningur. Fotografujemy wschodzące słońce, pasące się owieczki, trochę ujęć z drona. W drodze powrotnej do domu zatrzymujemy się na punkcie widokowym na dwie skały Risin og Kellingin (Gigant i Czarownica). Te kilkudziesięciometrowe formacje skalne wyrastają z wody nieopodal wysokiego klifu. Wiąże się z nimi dłuższa legenda ale nie o niej teraz.
Po południu zapada decyzja żeby korzystać z pogody (co na Wyspach oznacza brak deszczu) i wybrać się na dłuższy spacer w chyba najbardziej kultowe miejsce czyli Trælanípa, czyli prawie 150 metrowe klify z widokiem na znajdujące się kilkadziesiąt metrów nad poziomem morza jeziorem. Sam zachód słońca przez chwilę zapowiadał się ciekawie po czym wszystko zgasło zanim zaświeciło na dobre.
Dzień Trzeci
Rano deszcz. Postanawiamy odespać trochę i ruszyć dopiero około południa. Jedziemy na plażę do Tjørnuvík leżącego 5 minut od domu. Po drodze zatrzymujemy się na chwilę na brzegu klifu żeby fotografować wioskę oraz pasące się na zboczu owce na tle "Giganta" i "Czarownicy". Spędzamy klika chwil na plaży i w samym miasteczku.
Po jakimś czasie jedziemy na wyspę Vágar na której znajduje się lotnisko, ale także jeden z najciekawszych wodospadów. Po drodze zatrzymujemy się jeszcze przy znajdującym się niedaleko naszego domku wodospadzie Fossá, najwyższym na wyspach, a później już na Vágar przy starych chatkach rybackich z triawiastymi dachami.
Pogoda coraz gorsza. Pada i mgła. Nie tracimy wiary bo aplikacja pogodowa pokazuje na radarze, że tuż przed zachodem słońca horyzont powinien się przejaśniać.
Cieżko nam w to uwierzyć bo obecnie nawet nie widać wodospadu, nie mówiąc o horyzoncie z zachodzącym słońcem.
Z grupki około 10 fotografów zostajemy sami. Deszcz leje nam na głowy i coraz mniej wierzymy, że cokolwiek wyjdzie z pleneru. Ostatni rzut na radar i on dalej upiera się że od zachodu idzie przejaśnienie.
Chwile później prognoza zaczyna się sprawdzeć i na dosłownie kilkadziesiąt sekund dociera do nas słońce wpadające przez cieniutką szparkę na horyzoncie. Co za spektakl! A wokół nas nikogo. Wszyscy poddali się 20 minut temu.
Na koniec fotografujemy jeszcze jeszcze The Nix, rzeźbę konia wyrastającą z jeziora. Miłe zakończenie wieczoru.
Dzień Czwarty
Za oknem szaruga. Podejmujemy decyzję aby wrócić na górę Skeidhsskardh (to nie błąd, tak się to pisze). Liczymy że tym razem będziemy fotografować w kierunku wschodu. Sam świt dosyć szary. Przez grzbiet przetaczają się mgły. Na wschodzie widać ciężkie burzowe chmury więc chyba ze wschodu nici. Tak czy inaczej czekamy bo to co się dzieje wokół nas zachwyca.
Po wszchodzie słońca jedziemy do domu coś zjeść, po drodze jednak pogoda w dolinach się poprawia więc decydujemy się jeszcze wjechać w jedną z nich, w której leży wioska Saksun. Jest to jedno z moich ulubionym miejsc. Jej unikalny charakter, spokój i odosobnienie za każdym razem mnie fascynuje.
Po drodze jedziemy długą doliną obserwowani przez pasące się konie, niektóre bardziej przyjazne niż bym tego chciał. W Saksun spędzamy kilka chwil bo i tak mamy w planach wrócić tu na jeden z wieczorów, a aktualnie błękitne niebo znowu zasnuło się chmurami. Ot Wyspy owcze w pigułce, słońce potem deszcz, troche mgieł i chmury, a póżniej znowu słońce, a wszystko w przeciągu 15 minut.
Na wieczór wracamy do Tjørnuvík fotografując okolicę i plażę, a po drodze korzystamy z tego że przy wodospadzie Fossa są ludzie więc łapiemy ich w kadr, żeby pokazać jego skalę.
Dzień Piąty
Dzień zaczynamy w Gongutúrur. To punkt leżący ponad 400m nad jedną z cieśnin między wyspami z fenomenalnym widokiem. Do tego bardzo dostępny. Do przełęczy dojeżdżamy samochodem i po krótkim spacerze dochodzimy na skraj urwiska. Na tym nie poprzestajemy i idziemy kilkadziesiąt metrów gór na szczyt grzbietu. Stąd widok jest jeszcze lepszy a panorama rozpozciera się na ponad 180 stopni.
Po tym cudownym poranku udajemy się do niedalekiego Gjógv. W miasteczku tym leży port wydrążony przez naturę w wysokiej skale, dając schronienie łodziom rybackim.
Na wieczór jedziemy na plażę w Eiði. Na plaży normalnie widać kilka wodospadów, natomiast ze względu na niewielkie opady w poprzednich dniach, wodospadów nie ma. Bawimy się trochę fotografią na samej plaży i decydujemy się jechać na zachód słońca znowu do Saksun. Prognoza pokazuje że jest cień szansy na słońce wpadające w dolinę o zachodzie. Na miejscu niestety okazuje się, ze prognoza swoje, a Wyspy Owcze swoje. Jedyne przejaśnienia jakie widzimy to za plecami. No cóż będzie trzeba wrócić.
Dzień Szósty
Dzisiaj długo wyczekiwany wyjazd na latarnię Kallur na wyspie Kalsoy. Dojeżdżamy do przystani promowej ustawiamy się w kolejce do przeprawy. Prom, który stoi w porcie nie wygląda na taki, na który zmieściłyby się oczekujące samochody. O godzinie odejście obsługa zaczyna wpuszczać ludzi, podchodzi też do nas i informuje, że główny prom jest w przeglądzie i ten zabiera tylko pasażerów, ale po drugiej stronie będzie czekał autobus, który zawiezie nas gdzie potrzebujemy.
Zostawiamy więc samochód i pakujemy się na prom. Początek podróży dosyć spokojny jednak po wypłynięciu z zatoki malutkim promem zaczyna mocno rzucać.
Docieramy na drugi brzeg pakujemy się na ostatnie miejsca w autobusie i ruszamy w drogę do Trollanes, ostatniej miejscowości na wyspie. Po drodze jedziemy tunelami, w które aby zmieścił się autobus, kierowca musi dysponować nie lada umiejętnościami. Tunele na jeden samochód. Wykute w skale. Bez oświetlenia, z mijankami co kilkaset metrów. Na Saksun większość z 14 kilometrowej drogi przebiega właśnie w taki sposób. Uczucie jakby jechało się w kopalni. Jako Ślązakowi, to skojarzenie jest mi najbliższe.
Jesteśmy w Trollanes. Wszyscy pasażerowie zmierzają dokładnie w to samo miejsce. Autobus powrotny mamy o 14:00 i 17:00. Jest on skomunikowany z promem powrotnym do Klaksvik. Decyzję, którym wracamy podejmiemy później. Zobaczymy jakie będą warunki do zdjęć. Droga do latarni wiedzie dosyć stromo w góre i trwa ok 40 minut. Korzystając z tego, ze ludzi jest sporo zatrzymujemy się na sąsiednim grzbiecie i fotografujemy ich na tle olbrzymich klifów. Miejsce jest na prawdę wielkie. Człowiek przy takim ogromie natury czuje się naprawdę malutki i nieznaczący. Idziemy pózniej wąską scieżką, po obu stronach której zieją głębokie przepaście. Nie wszyscy odwiedzający Kallur decydują się na to przejście. Jednak zdecydowanie warto jest zebrać się na odwagę bo widok stąd jest niesamowity. Żadne zdjęcie nie jest w stanie oddać przestrzeni jaka Cię tu otacza. Pogoda też jest niesamowita i zmienia się co kilka minut. W jednej chwili niskie chmury, chwilę potem śnieg i wichura, 5 minut później gęsta mgła taka, że nie widać nawet latarni i 15 minut później słońce zalewające okolicę ciepłym światłem.
Ze względu na niesamowitą pogodę decydujemy się wrócić tym późniejszym autobusem. Przy okazji odwiedzamy ...
UWAGA SPOILER - JEŚLI NIE WIDZIELIŚCIE OSTATNIEGO BONDA PRZEWIŃCIE DO KOLEJNEGO AKAPITU
... grób Jamesa Bonda. To właśnie Saksun było tzw. Poison Island z "Nie Czas Umierać". Tu także rozgrywa się scena smierci agenta 007. Na otwarciu tej nietypowej atrakcji turystycznej była sama premier Wysp Owczych. Co ciekawe sam Daniel Craig nigdy nie był tutaj. Ekipa filmowa była ograniczona do minimum (ok 100osób) ze względu na słabą bazę noclegową. Cała wyspa została natomiast zeskanowana i odtworzona komputerowo.
Docieramy z powrotem do Klaksvik. Tym razem podróż promem była znacznie przyjemniejsza. W planie jeszcze zachód słońca na górze nad miastem. Pogoda pogarsza się. Zaczyna padać. Z dołu podejście na górę nie wydawało się jakieś trudne, tak na oko z 15 minut i jesteśmy na szczycie...
Tak to wyglądało z dołu. Niestety w rzeczywistości mamy do czynienie z dosyć stromym zboczem i całość wejścia zajmuje nam ponad 45 minut. Do tego pogoda nie rozpieszcza. Deszcz i silny wiatr utrudnia wejście, nie mówiąc już o fotografii. Na szczycie chowamy się za budkami stacji sieci komórkowej, żeby przeczekać największy wiatr. Z północy przewalają się ciężkie chmury, ale od czasu do czasu pojawiają się przejaśnienia, które wykorzystujemy żeby zrobić kilka zdjęć.
Dzień Siódmy
Od rana jak to mówią górale "duje sakramencko". Silny wiatr równa się duże fale, w związku z czym decydujemy się wrócić na plażę w Eiði. Dodatkowo od wieczora i całą noc padało więc jest szana że zaktywował się tamtejszy wodospad. Po drodze mijamy jeszcze Fossa i łapiemy go delikatnie smaganego promieniami słońca.
Nie rozczarowujemy się. Wielkie fale rozbijają się o skalisty brzeg a przedzierające się od czasu do czasu słońce bajecznie oświetla plamami żaru wybrane elementy krajobrazu. Jest wszystko. Jest groza, jest mrok i jego walka ze światłem, nawet tęcza... co bardzo cieszy ich miłośniczkę, Dominikę.
Na plaży łapiemy kadry przez dobre dwie godziny po czym wracamy do domu na obiad. Pogoda się utrzymuje więc jedziemy jeszcze po raz kolejny do Tjørnuvík złapać już wcześniej zaplanowany kadr tym razem wioski w promieniach słońca.
Na wieczór jedziemy znowu do Saksun. Tym razem schodzimy na czarną plażę nieopodal wioski. To całkiem długi ale przyjemny spacer, ok 2,5km w jedną stronę. Samo miejsce natomiast jest przecudowne (zobaczycie więcej na zdjęciach Dominiki na dole postu). Warunki pogodowe są niesamowite. ciemne chmury nad głowami co chwile rozdzierane są przez jaskrawe promienie słońca. Zachód szykuje się nieźle.
Na prośbę Dominiki zostawiamy ją na plaży, natomiast my z Andrzejem jedziemy na zachód w inne wcześniej zaplanowane miejsce. Po 30 minutach docieramy do parkingu i tu zmiana decyzji. Wygląda na to że jest cień szansy na ujęcię, które miałem w głowie od dłuższego czasu, czyli promienie słońca wpadające pomiędzy skałami w dolinę w której leży Saksun. Decydujemy się, że zostajemy tutaj. Zaczyna się dziać. Niebo na zachodzie zaczyna się przecierać i faktycznie zaczyna się dziać.
Tuż przed zachodem słońca zaczyna lać ALE tylko nad nami. Na zachodzie czysto. Ja już wiem co to znaczy. Taki warun miałem tylko raz w życiu, 2 lata wcześniej w Irlandii. Liczyłem na to, że się powtórzy. Słońce wpadające w dolinę rożświetla deszcz który zaczyna płonąć. Spełniają się wszystkie marzenia co do tego miejsca. Dzieje się dokładnie to co chciałem i co sobie zaplanowałem. Całe szczęście jestem w dobrym miejscu, w dobrym czasie, a kadr miałem już przygotowany wcześniej dzięki wcześniejszym rekonesansom przy gorszej pogodzie. To wszystko plus odrobina szczęścia pozwalają na uchwycenie tego zdjęcia.
Dzień 8 Powrót
Wylot mamy dopiero koło południa więc jeszcze chwila czasu na "zaliczenie" miejsc, na które nie starczyło go wcześniej. Jedziemy więc na miejsce, z zachodu nad którym zrezygnowaliśmy dzień wcześniej. Nie żałuję ani trochę. Kręta droga do Norðradalur, którą mieliśmy fotografować o zachodzie jest świetnym miejscem, natomiast spektakl, który mieliśmy dzień wcześniej cały czas wypalił nam się w pamięci i przyćmiewa wszystko co widzieliśmy wcześniei i co zobaczymy później podczas tego wyjazdu.
Jedziemy dalej w kierunku lotniska i zatrzymujemy się jeszcze w dwóch punktach z widokiem na "Palec czarownicy". To chyba najbardziej Tolkienowska skała jaką widziałem, no może poza Old Man Of Storr w Szkocji czy kilkoma skałami na Islandii. Tak czy inaczej fantastyczna formacja skalna.
Dojeżdżamy na lotnisko. Zgodnie z wyspiarskim zwyczajem samochód, po wypakowaniu bagaży, zostawiamy otwarty na lotnisku, z kluczykami w schowku na rękawiczki. Nadajemy bagaże i wracamy powoli do Polski ALE...
Mamy sporo czasu na przesiadkę w Kopenhadze. Decydujemy się wiec na szybki wypad do centrum. Dolatując do stolicy Danii lecimy przez gęste burzowe chmury. Zostawiam cały bagaż w przechowalni i ruszamy na miasto. Po spędzeniu tygodnia w "dziczy", gdzie spotylkaliśmy przez cały dzień może 10-15 osób, w mieście czujemy osaczeni. Zewsząd tysiące rowerów, autobusów, samochodów. Troche chodzimy sobie po centrum i idziemy na pożegnalny obiad w Nyhamn, zabytkowym porcie w sercu miasta. Po jedzeniu zaczyna się rozpogadzać. Burzowe chmury, które wcześniej stresowały nas na podejściu do lądowania teraz wyglądają niesamowicie, otaczając stolicę ze wszystkich stron podświetlone, niczym nie zakłuconymi po deszczu promieniami zachodzącego słońca. Co za zakończenie warsztatów.
Ostanio staram się pokazywać Wam zdjęcia wykonane przez uczestników wyjazdów więc teraz to właśnie im oddaję głos ... ekran? ... wizję? hmm ... jak zwał tak zwał, a więc:
Zdjęcia Dominiki (wszystkie wykonane telefonem!)
Zdjęcia Andrzeja
Jeżeli macie ochotę odwiedzić Wyspy Owcze, śledźcie nas. Ja na pewno tam wrócę. Mimo super pogody pozostaje jednak cały czas niedosyt. To jedno z takim miejsc, na które zawsze jest za mało czasu.