Jest 1 Maja.
Wokół łopoczą smagane lekkim powiewem wiatru biało-czerwone flagi. Nasz niewielki pochód majowy zaczyna się zbierać. Na kilka minut przed dziewiątą, pod dom podjeżdżają 2 samochody. Pierwszy przywozi delegację ze stolicy, jak na 1go Maja przystało, w postaci Zdzisława i Marka. Chwilę później podjeżdża drugi z miasta Liroya, z którego wyłaniają się Sylwia i Michał. Szybko pakujemy się do błękitnego busa, pozostawiając miejsce na pozostałą część delegacji którą mamy niedługo odebrać pod dworcem w Katowicach. Chwilę później pod dworcem głównym witamy resztę pochodu; Ewelinę i Andrzeja. Pakujemy się i ruszamy w drogę.
Droga odbywa się bez większych przeszkód. Pod wieczór dojeżdżamy pod nasz dom w Cortinie d’Ampezzo. Parkujemy w garażu podziemnym i wybieramy pokoje. Idziemy spać bo rano szansa na pobudkę i pierwszy plener.
Dzień Drugi
Budzik dzwoni o 3:30. Za oknami gęste chmury i deszcz. Trochę słabo jak na początek, ale mówię sobie że to taka nagroda za długą drogę, dodatkowe kilka godzin snu – nie ma co się przyzwyczajać bo być może ostatnia szansa na dłuższy sen w tym tygodniu. Wysyłam wszystkim wiadomość że śpimy dalej, sprawdzam na wszelki wypadek czy wszyscy śpią i wracam w objęcia Morfeusza.
Około 9tej wszyscy już na noga zabierają się do śniadaniowego pałaszowania zapasów z Polski. Za oknami zaczyna się przejaśniać. Prognozy na wieczór zaczynają wyglądać obiecująco. Po śniadaniu dla zainteresowanych rozpoczynamy pierwszą cześć teorii. Zagłębiamy się w tematy ekspozycji przesłony i podstaw techniki fotografii. Po szkoleniu bogatsi w nową wiedzę ruszamy na pierwsze włoskie zakupy. W torbach lądują włoskie sery, kiełbasy, oliwy i oczywiście wina. Po zakupach krótka przerwa na przekąskę w lokalnym barze, i powoli zbieramy się w kierunku pierwszego pleneru. Po ok pół godzinie jazdy wyjeżdżamy na pierwszą, z wielu, przełęcz. Jesteśmy na ponad 2200m n.p.m. Jest początek Maja więc na tej wysokości witają nas jeszcze spore zasoby śniegu nadające otaczającym nas górom wspaniałego zimowego charakteru. Pierwszy punkt mamy niedaleko parkingu. „Niedaleko” dostaje tutaj nowego znaczenia. Niby blisko, na wyciągnięcie ręki, a jednak droga w śniegu miejscami potrafi zaskoczyć. Po chwili marszu docieramy na niewielkie wzniesienie górujące nad przełęczą, z którego roztacza się niesamowity widok w każdym kierunku. Słońce leniwie przeciska się między chmurami, od czasu do czasu smagając ośnieżone szczyty falą ciepłego światła. Nad horyzontem widzimy szansę na światło zachodzącego nieba. Pół godziny przed zachodem aura tym razem nie rozczarowuje. Całą przełęcz zalewa światło i wszyscy wpadają w szał fotografii.
Dzień Trzeci
Pobudka 3:30. Pada. Wszyscy smacznie śpią. Czas sprawdzić prognozę. W planie mamy Lago di Braies. Jezioro leży około godziny jazdy od Cortiny, więc jeśli jedziemy to decyzję trzeba podjąć szybko. Radar pokazuje że ok 20 minut przed wschodem słońca, chmury na wschodzie powinny się przerzedzić. Jest więc szansa na promienie słońca na skałach górujących nad jeziorem, a więc POBUDKA!
Wszyscy sprawnie wstają i o 4:15 wyjeżdżamy z podziemnego garażu w kierunku pleneru. Niebo cały czas zasnute chmurami. Co gorsza w kierunku, w którym zmierzamy wyglądaj jeszcze gorzej. Cały czas wierzę, że tym razem radar pokaże prawdę. Dojeżdżamy na parking i zaczyna się dziać chmury zaczynają nabierać różowego blasku. Szybko biegniemy na brzeg jeziora aby złapać typowy dla niego kadr, czyli idealne odbicie gór w jeziorze. Chmury nabierają mocy i już niedługo żarzą się w promieniach ukrywającego się za horyzontem słońca. Jest pięknie. Jest światło, wiatru brak, przez co tafla jeziora tworzy perfekcyjne lustro. Warto było stawać. Fotografujemy jeszcze przez chwilę po czym ruszamy na polowanie na nowe kadry. Nie jest problemem w taki miejscu odtworzyć kultowe zdjęcie. Wyzwaniem natomiast jest znaleźć w miejscu o milionie takich samych zdjęć, kadru innego niż wszystkie. Chyba się udało. W tym momencie zgodnie prognozą, co w górach jest rzadkością, niebo zaczyna rozchmurzać się zupełnie. Pakujemy się do samochodu i wracamy do domu. Po drodze mijamy jeszcze Lago di Landro (Dürrensee), plan nie mieliśmy na inny dzień natomiast warunki były tak zachwycające, że bez namysłu zjeżdżamy na parking. Niebo pięknie niebieskie a nad białymi skałami Dolomitów kłębią się wielkie białe obłoki. Po jakiejś godzinie wracamy do samochodu, każdy z kilogramem gliny na każdym z butów. Usunięcie jej do poziomu zezwalającego na chodzenie zajmuje kilka minut. Mimo niebieskiego nieba białe obłoki przyklejone do gór dają taki efekt, że decyduję się na nieco okrężną drogę do domu zahaczając po drodze o Lago di Misurina, które w takich warunkach powinno wyglądać obłędnie. Jest nie inaczej!
Powrót do domu i czas na złapanie kilku godzin snu. Wieczorem czeka nas dłuższy wyjazd na plener. Czeka nas 2 godziny drogi na drugą stronę Dolomitów, do Pięknego miejsca ukrytego w dolinie Ranui.
Dojeżdżamy na miejsce, niestety pada ale prognozy mówią że powinno niedługo przestać. Parkujemy niedaleko pięknego kościółka Chiesetta di san Giovanni. Stojący samotnie na zielonej polanie, na tle majestatycznych, przykrytych delikatnie chmurami gór wygląda niesamowicie. Niestety ze względu na jego ogrodzenie ilość kadrów jest dosyć ograniczona. Chwilę później ruszamy na kolejny punkt pleneru – widok na Santa Maddalena. Czeka nas ok 25 minutowy spacer. W drodze na górę przez kilkanaście sekund słońce przebija się przez chmury tworząc nad Santa Maddaleną tęczę. Rzucam więc plecak, podkręcam ISO i bez rozkładania statywu robię kilka zdjęć z ręki. Udaje się. Kilka sekund później wszystko przygasa. Takie momenty pozwalają kochać fotografię krajobrazu. Niby taka spokojna, bo przecież czasami czekamy po kilka godzin na światło, a czasem potrafi być tak dynamiczna, że uchyla rąbka tajemnicy jedynie na kilka sekund, dając szansę na sfotografowanie wyłącznie tym którzy są we właściwym miejscu we właściwym czasie.
Santa Maddalenę fotografujemy jeszcze przez kilkadziesiąt minut licząc na ostatnie promienie zachodzącego słońca, które tym razem jednak nie mają szans przebić się przez nadchodzące chmury.
Dzień Czwarty,
Prognoza pokazuje, że dzisiejszego dnia szansa tylko na poranny plener. Dzisiaj jedziemy niedaleko więc ekipa ma szansę pospać trochę dłużej. O 5tej rano ruszamy w kierunku Lago di Antorno leżącego u podnóża Tre Cime di Lavaredo. Jeziorko leży na takiej wysokości że pomimo Maja cały czas jest zamarznięte co daje nam możliwość wykonania zupełnie nowych kadrów. Chodzimy wokół, szukamy, patrzymy pod nogi, komponujemy… zapominając czasem żeby obejrzeć się za plecy. A tam właśnie za moimi plecami zaczyna, lub właśnie kończy, się spektakl wschodzącego słońca malującego chmury nad Tre Cime. Łapię za statyw i lecę. Grupa patrzy na mnie jak na wariata. Przebiegam przez oblodzony mostek, przeciwstawiając się grawitacji i zasadom dynamiki i tarcia statycznego, dobiegam na znaną już wcześniej miejscówkę. Ustawiam statyw i robię kilka klatek. 30 sekund później wszystko gaśnie i dysząc wracam szukać kompozycji na zamrożonym jeziorze. Popołudnie spędzamy na szkoleniu z Kompozycji. Odwiedzamy też lokalną restaurację gdzie mamy okazję delektować się przepysznym włoskim jedzeniem.
Dzień Piąty
Po przygodę! Będąc w jakimś miejscu zawsze staram się znaleźć coś nowego. Nie inaczej było i tym razem. Z racji tego że drugiego dnia zaliczyliśmy aż 3 planowane miejscówki na wschód to postanowiłem sprawdzić jeziorko leżące nieopodal naszego domu, o jakieś 15 minut jazdy. Dojeżdżamy nad jezioro 20 minut przed wschodem i faktycznie warto było sprawdzić nowe miejsce. Do tego nad górami tworzą się pasma chmur. Liczymy na to że wschodzące słońce podświetli je od tyłu tak też się dzieje. Po wschodzi wszystko przygasa i ruszamy w kierunku nieodległej rzeki. Próbujemy kilku kompozycji po czym wracamy na parking. Niespodziewanie światło rozproszone w atmosferze zalewa całe niebo. Stoimy jak wryci. Nigdy czegoś takiego nie widziałem. Zrzucam plecak wyciągam sprzęt i robię szybką panoramę.
Mam to!
Po południu znowu dłuższy wyjazd. Ruszamy w kierunku Alpe Di Siusi, największego płaskowyżu wysokogórskiego w Europie. Samo przebywanie tam daje niesamowite wrażenia. Idylliczne pastwiska, nakrapiane gdzieniegdzie starymi drewnianymi bacówkami, otoczone przez strzeliste góry. Zdecydowanie warto tu przyjechać. Po drodze mijamy kilka przełęczy które pozwalają nam spojrzeć na świat z góry.
Dzień Szósty
Ostatni dzień plenerów. Prognoza już od dnia wcześniejszego zapowiadała całkowite zachmurzenie i mgłę. Spełniła się w100% dzięki czemu wszyscy mogliśmy odpocząć i odrobić brak snu. Po południu pojechaliśmy jeszcze zaopatrzyć się we włoskie produkty do domu. Brzęcząc butelkami z winem i oliwą, uradowani tym że pogoda zaczyna się poprawiać podjęliśmy szybką decyzję że nie rezygnujemy z ostatniego pleneru i ruszamy na przełęcz Passo Val Parola. To piękne miejsce górujące ponad 700m nad wąską doliną. Po drodze zatrzymujemy się jeszcze na chwilę przy Col Gallina.
Piękne zakończenie wspaniałego wyjazdu.
W tym miejscu chciałem podziękować całej grupie, dzięki której wyjazd był niezapomnianą przygodą również dla mnie. Z taką ekipą mogę jechać i na koniec świata! - co mam nadzieję kiedyś się uda.